19 sierpnia 2016

Rozdział VI. W głębi dżungli

Poprzednio...
Po kilku dniach oczekiwania na pomoc, rozbitkowie lotu numer 807 zdecydowali się wyruszyć w głąb dżungli, by na własną rękę szukać cywilizacji. Zamiast niej, znaleźli kota Alexis, Grubasa, oraz sześcioletnią Mię i jej matkę. Trasę swej wędrówki oznaczali krwią, a gdy ta spłynęła wraz z pierwszym deszczem, zostali uwięzieni w środku lasu, nie mając pojęcia, jak wrócić na plażę, ani jak przeżyć noc. 


Gdyby Alexis miała wytypować osobę, która najszybciej się załamie, zapewne wskazałaby na siebie. Tymczasem to rudowłosy William siedział w smugach deszczu, obejmując kolana i kiwając się w dwie strony.
– Wszyscy umrzemy – zawodził. – Umrzemy. Już nigdy nie obejrzę Gry o tron, nie pojeżdżę na skuterze. Już nigdy nie umówię się z ładną dziewczyną... Boże! Ja już nigdy nawet nie zobaczę ładnej dziewczyny!
Alexis wywróciła oczami, wymieniając spojrzenie z mamą Mii.
– Udam, że tego nie słyszałam.
– Stary, umówienie się z ładną dziewczyną ci nigdy nie groziło – powiedział Christian, klepiąc przyjaciela po ramieniu. Lament jedynie się wzmógł. – Za to jeśli się nie weźmiesz w garść, już nigdy nie spotkasz... jak ona się nazywała? Nina? Już nigdy nie spotkasz Niny.
– I tak jej nie spotkam! Przecież nie umiemy wrócić na plażę!
– Jeśli tu będziesz tak siedział, to na pewno nie wrócimy – powiedział nieprzyjemnie Reuben. Jedynie Alexis oraz Christian wiedzieli, że William chorował na schizofrenię, która prawdopodobnie była odpowiedzialna za atak paniki. W oczach innych rozbitków stał się on natomiast osobą słabą, godną politowania. Patrzyli na niego tak, jak podczas zajęć wychowania fizycznego patrzy się na członków drużyny, którzy przepuszczają gole lub nie umieją odbić piłki. William stał się ciężarem. – Powinieneś się wstydzić. Sześcioletnia dziewczynka trzyma się lepiej od ciebie.
– Bo jeszcze tego nie wie! Nie wie, że wszyscy umrzemy!
Powietrze zaszumiało. Dziwny dźwięk przybierał na sile, skupiając na sobie uwagę wszystkich. Powoli, jeszcze nie do końca wierząc własnym uszom, unieśli głowy do góry. Krople deszczu utrudniały widzenie, ale nie było wątpliwości. Kilkadziesiąt metrów nad nimi, w wolnym tempie szybował samolot. Pilot raz po raz obniżał kurs, co dawało jasny wniosek, że była to eskapada poszukiwawcza. Zapanowała euforia. Rozbitkowie wrzeszczeli, śmiali się, płakali. Wyciągali ręce, jakby w nadziei, że zdołają dotknąć maszyny. Conrad, zaślepiony szczęściem, posunął się nawet do uściskania Alexis. Nie miała nic przeciwko temu.
Nie będąc w stanie wypatrzyć ich w gęstwinie, pilot w niezmiennym tempie szybował dalej, co jednak nie ostudziło ich entuzjazmu.
– Musiałby być ślepy, żeby przegapić wrak samolotu – rzekł radośnie Conrad, a inni podzielali jego zdanie.
Mieli więc dwa wyjścia: albo czekać tutaj, aż ekipa poszukiwawcza ich znajdzie, albo spróbować wrócić na plażę. Mimo sprzeciwu Alexis, zaślepieni szczęściem mężczyźni wybrali drugie rozwiązanie. Blondynka zresztą protestowała nie tyle ze względu na wadliwość pomysłu, co na obawę, że nie zdoła przejść nawet kilkunastu kroków. Nie spała od prawie siedemdziesięciu godzin. Chciało jej się płakać z wyczerpania. Wiedziała jednak, że gdyby została, pozostali by jej nie opuścili, a przecież nie mogła ich spowalniać. Zacisnąwszy zęby, chwyciła swój plecak i podążyła za grupą. Tylko Grubas zauważył, że co chwilę się zatrzymywała i postanowił dotrzymać jej kroku, choć miała poważne wątpliwości, czy zrobił to z powodu przywiązania, czy faktu, że jemu też nie chciało się iść. Alexis liczyła, że uda jej się przejść choć połowę drogi o własnych siłach, niestety przeceniła swoje możliwości. Już po kilkunastu minutach marszu samo opieranie się o drzewo nie wystarczyło. Upuściwszy plecak, osunęła się na mokrą od deszczu ziemię. Opadłe liście skutecznie złagodziły upadek, jednak nic nie mogło zaćmić bólu, który wywołało wspięcie się Grubasa na jej klatkę piersiową. Kot miauczał głośno, jednocześnie chuchając jej w twarz.
– Alexis? Alexis! – rozległy się spanikowane głosy gdzieś daleko, później bliżej.
– Chcesz ją zabić, kolego? – spytał ktoś, po czym ciężar z jej piersi zniknął.  Uh, przecież ty ważysz z dziesięć kilo!
Zmusiła się do otworzenia oczu, by zobaczyć, jak Grubas prycha gniewnie, po czym siada tuż obok. Christian wyciągnął ręce, by pomóc jej wstać, ale odtrąciła je ostatkiem sił. Conrad wywrócił oczami i wyszeptał teatralnie: Królowa dramatu.
– Idźcie... beze mnie – mruknęła, nie do końca wiedząc, czy język współpracował z myślami. – Ja tu troszkę poleżę, dobrze? Tylko troszkę... zaraz was dogonię...
Ostatnie, co widziała, to że Reuben i Christian wymienili zaniepokojone spojrzenia. Nie wiedziała, czy ktoś jej odpowiedział, nie wiedziała nawet, czy rzeczywiście cokolwiek powiedziała. Zamknęła oczy, odnajdując na twardej ziemi więcej wygody, niż w najlepszym hotelu. Jeśli umieranie było tak samo przyjemne, jak oddanie się w objęcia snu po kilkudniowym pobycie na wyspie, mogła umierać.


***

Budziła się kilkakrotnie, za każdym razem czując się zawieszona między snem, a jawą. Wiedziała, że ktoś niósł ją na rękach i w stanach większej świadomości robiło jej się wstyd, że była takim problemem. Zanim jednak miała szansę spróbować się ocucić i pójść o własnych siłach, ponownie zapadała w sen. Nieraz dobiegały jej strzępki rozmów, lecz po chwili stawały się niewyraźnym wspomnieniem.
– Daj, poniosę ją – odezwał się ktoś z nutą arogancji w głosie.
– Jasne, a przy okazji upuścisz parę razy. Uważasz mnie za idiotę?
– Uważam, że jesteś zmęczony, a im wolniej idziesz, tym wolniej idziemy my wszyscy. Nie upuszczę jej, obiecuję.
Ponownie zapadła w sen, by chwilę później gwałtownie się obudzić. Jęknęła, czując, że jej głowa pulsuje bólem.
– CONRAD! – ktoś wrzasnął.
– To drzewo pojawiło się znikąd, przysięgam!
Sny były mieszaniną różnych scen i twarzy. Zanim miała szansę skupić się na jednej, zostawała ona zastąpiona kolejną. Mimo że nie starała się za nimi nadążyć, jedna mara trwała dłużej i była bardziej wyraźna od pozostałych. Widziała tatę i Jude'a, stojących naprzeciwko siebie na werandzie jej domu. Chłopak trzymał w rękach walizkę, a Alexis poczuła falę sympatii, gdy zrozumiała, że musiał skorzystać ze znienawidzonego samolotu, by odwiedzić jej rodzinne miasteczko. Zatrwożona przyglądała się ich zmizerniałym sylwetkom, usilnie próbując ułożyć usta w zapewnienie, że wszystko było z nią w porządku. Niestety, była jedynie biernym obserwatorem.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, po czym weszli do środka. Obydwaj sprawiali wrażenie, jakby cały ciężar świata znajdował się na ich ramionach. W salonie, na starej kanapie i fotelach, siedziała niemal cała populacja Hermidale. Na stole dojrzała słynną pavlovą pani Boyce oraz sałatkę z tamarillo pani Sadler i zachciało jej się płakać. Tradycją stało się, że dania te robiono tylko na specjalne okazje, takie jak wesela, chrzty i... pogrzeby.
Sąsiedzi ciepło powitali Jude'a, jednocześnie przyglądając mu się z troską. Stał na środku salonu z małą walizką, wysoki, a zarazem jakby skurczony. Nie wiadomo, czy była to kwestia choroby morskiej, czy zaginięcia jego dziewczyny, ale straszliwie schudł, prędzej przypominając stracha na wróble, niż członka drużyny piłki nożnej Uniwersytetu Birmingham. Alexis nie poświęciła mu jednak wiele uwagi, wzrok przenosząc na ojca, który wyglądał dużo gorzej. Nigdy nie widziała, by płakał, ale teraz, gdy na ekranie telewizora wyświetlane były wiadomości, w których mówiono, że nadal nie odnaleziono wraku samolotu numer 807, jego broda się zatrzęsła. Ze złością wyłączył urządzenie i usiadłszy w fotelu, schował głowę w dłoniach. Tatusiu, wszystko ze mną dobrze, zapłakała w myślach. Wrócę do ciebie. Nienawidziła widzieć go w takim stanie i nie móc zrobić nic, by mu ulżyć. Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. Wrócę. Ku jej zdumieniu, powoli opuścił ręce i spojrzał prosto na nią... W tej chwili sen się urwał.
Gwałtownie uniosła głowę, powodując, że Christian ją upuścił.
– Chcecie mnie dzisiaj zabić? – jęknęła, podnosząc się i rozcierając plecy. Czaszka pulsowała jej tępym bólem, choć nie do końca pamiętała, dlaczego. Jedyne, co zajmowało jej myśli, to wspomnienie zrozpaczonej twarzy ojca.
– Płakałaś przez sen – zauważył Conrad.
Faktycznie, jej policzki były mokre. Szybko otarła je wierzchem dłoni i hardo spojrzała na mężczyznę.
– Musiało mi coś wpaść do oka.
– Śpisz z otwartymi oczami?
Przeważnie starała się ignorować jego zaczepki, ale była zbyt wytrącona z równowagi wcześniejszym snem, by i tym razem puścić to mimo uszu.
– Nie mam pojęcia, dlaczego tak ci spieszno do ekipy ratunkowej – warknęła do jego pleców – Jestem pewna, że na świecie nie ma ani jednej osoby, która za tobą tęskni.
Trafiła w czuły punkt, widziała to. Zamarł, by po chwili odwrócić się w jej stronę, z twarzą wykrzywioną złością. Myślała, że na nią nawrzeszczy, przez chwilę podejrzewała nawet, że posunie się do rękoczynów. Tymczasem mężczyzna wziął głęboki wdech i przygarbiwszy ramiona, ponownie odwrócił się do niej plecami.
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz – powiedział jedynie. – Nie masz pojęcia.
Wymieniła z pozostałymi rozbitkami zdziwione spojrzenia. Poczuła się okropnie, lecz mimo targających nią wyrzutów sumienia, postanowiła go nie przepraszać. Może tych kilka twardych słów zdoła go utemperować. W nieprzerywanej przez nikogo ciszy, maszerowali przed siebie, Alexis już z własnym plecakiem, który William oddał jej z widoczną ulgą. Dopóki było jasno, dżungla nie wydawała się taka straszna. Niestety, zapadał zmierzch, a nikt z nich nie potrzebował przypomnienia, jakie stwory zamieszkiwały las i lubiły po nim buszować po zmroku.
Zapadał zmierzch. Dopiero po chwili zrozumiała, co to oznaczało. Musiała spać przez co najmniej sześć godzin – sześć godzin, a oni nadal nie doszli do plaży.
– Reuben! – stęknęła, prawie wpadając na czarnoskórego mężczyznę, który wraz z Mią i jej matką zatrzymał się na środku drogi.
– Razem z Yvette postanowiliśmy, że tu zostajemy – zakomunikował, kładąc plecak na ziemi. – Oboje jesteśmy zmęczeni, Mia tym bardziej. Przenocujemy tutaj, a rano wznowimy wędrówkę.   
– Zostaję z wami – natychmiast zadeklarował Conrad.
William i Christian wymienili spojrzenia.
– Ja chyba też – mruknął rudowłosy. – Tym bardziej, że jestem pewien, że już mijaliśmy to drzewo.
– Tak? A po czym to poznałeś, po kolorze liści? – zainteresował się Conrad. Oczywiście drzew nie dało się w żaden sposób rozróżnić.
Australijka miała dylemat. Z jednej strony pragnęła kilku dodatkowych godzin snu, a z drugiej wizja spędzenia nocy w dżungli ją przerażała. Wiedziała, że nie była to normalna wyspa i nie chciała się dowiedzieć, co oprócz dwumetrowych dzików ją zamieszkiwało. Na decyzji przeważył jednak fakt, że wszyscy jej towarzysze postanowili zostać, wyczerpani błądzeniem. Nawet gdyby wierzyła, że od plaży dzieliła ich niedługa droga, nigdy nie zdecydowałaby się jej pokonać samodzielnie.
Mimo zmęczenia, nikt nie mógł zasnąć. W ciszy lasu słyszane były ich przyspieszone oddechy i niespokojne przewracanie się z boku na bok. Na pełnej gałęzi i kamieni trawie nie znajdowało się takiej wygody jak na piasku, ale nie to było powodem. Powodem, oczywiście, była wizja wychodzących z mroku potworów. Australijka napinała mięśnie za każdym razem, gdy ktoś głośniej się poruszył. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ich siódemka w jednym miejscu była dla potworów szyldem baru samoobsługowego. Rozbitkowie z niepokojem obserwowali, jak robiło się coraz ciemniej, a ich oddechy przyspieszały, choć każdy starał się udawać, że wszystko było w porządku. Jedynie Mii, tkwiącej w objęciach matki, udało się zasnąć. William i Christian wyjęli zabrane z okolicy wraku latarki, ale grupa zgodnie ustaliła, że dopóki nie będzie to absolutnie konieczne, nie należy marnować baterii. Udając, że czegoś szuka, Alexis przeniosła pistolet z dna plecaka na wierzch. Zauważyła, że Conrad bacznie jej się przyglądał, dlatego wyciągnęła batonika musli, choć jej żołądek zawiązał się w supeł. Przeżuwała wolno, marząc o tym, że ratunek był już na wyspie... Wiedziała jednak, że gdyby tak było, nie panowałaby cisza, a niebo skrzyłoby się od nadlatujących samolotów. Nie miała pojęcia, jak pilot wcześniej widzianej maszyny mógł przeoczyć leżący na plaży wrak samolotu, ale najwyraźniej tak się stało. Kolejna szansa nie została wykorzystana. Przewróciła się na brzuch, wtulając twarz w plecak, by inni nie widzieli jej łez. Przestała się dziwić wcześniejszemu atakowi paniki Williama; sama zaczęła podejrzewać, że ich wszystkich czekała śmierć.
Po kolejnych minutach bezsenności, pożyczyła jedną z latarek i oddaliła się w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych. Nie zapadły jeszcze takie ciemności, by musiała jej używać, niemniej dobrze było ją mieć pod ręką, chociażby do obrony. Nie planowała zapuszczać się daleko, niestety nigdzie w pobliżu nie było żadnego krzewu, za którym mogłaby zaznać odrobiny prywatności. Ostatecznie znalazła go dopiero po przebyciu kilkudziesięciu metrów, gdy rozbitkowie byli tak daleko, że nie mogła nawet dostrzec ich zarysu. Po załatwieniu potrzeby, gdy już miała wracać, usłyszała szum... wody? Był on tak cichy, że przez kilka długich chwil stała bez ruchu, nasłuchując. Dopiero kiedy miała pewność, że dźwięki nie były wytworem jej wyobraźni, zaintrygowana ruszyła ku ich źródle, jeszcze bardziej oddalając się od rozbitków. Szum stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy... Stanęła skamieniała, kilkanaście kroków od przepaści. Pod jej stopami, daleko w dole, znajdowała się dolina, do której kaskadą spływał wodospad z najczystszą wodą, jaką kiedykolwiek widziała. Zajęta obserwowaniem wpadającej do jeziora wody, nie od razu zauważyła stojącą na jego brzegu osobę. Czarnoskóra kobieta myła w wodzie sukienkę, a na lądzie obok niej stał wypchany ubraniami kosz. Alexis wzięła głęboki wdech i krzyknęła najgłośniej, jak umiała, przy okazji wymachując rękami:
– Halo! Tutaj, w górze! Halo!!! – Nawet odstawianie nieskładnego tańca wymachiwania rękami i nogami na nic się nie zdało. Szum wody skutecznie zakłócał jakiekolwiek próby kontaktu. Rozejrzała się wokół, próbując wymyślić, jak zejść na dół. Wszędzie było stromo, a ona musiała działać szybko. Zostawiła latarkę w miejscu, w którym stała, by wiedzieć, którędy wrócić do pozostałych, po czym pobiegła wzdłuż przepaści. Zanim znalazła wystarczająco łagodne zejście, kobieta w dole zdążyła zrobić całe pranie. Wiedząc, że gonił ją czas, Australijka zdecydowała się zbiec po trawiastej pochyłości, co, oczywiście, poskutkowało wywróceniem i przekoziołkowaniem prosto pod nogi taszczącej kosz z praniem murzynki. Mimo że wszystko ją bolało, Australijka szybko się podniosła, zbyt szczęśliwa, by czuć zawstydzenie.
– Nigdy bym nie pomyślała, że tak się ucieszę, spotykając nieznajomą w środku lasu – powiedziała na przywitanie, ale czarnoskóra kobieta zastygła z wyrazem zdumienia na twarzy. – Mówi pani po angielsku?
– Qui etes-vous?
Brzmi jak francuski, pomyślała Alexis, marszcząc brwi. Spodziewała się, że mieszkanka wyspy może mówić w języku innym, niż angielski, ale nie podejrzewałaby, że po francusku. Do jej serca wkradł się niepokój, ale szybko go stłumiła, tłumacząc sobie, że w przeszłości wyspa mogła być kolonią francuską. Tak, to miało sens.
– Nic pani nie rozumie po angielsku? – upewniła się.
– Angielski nie, francuski tak – odparła automatycznie, jakby mówiła to już wiele razy, po czym wskazała na nią ręką. – Francuski?
Australijka pokręciła głową, żałując, że w liceum wybrała niemiecki tylko dlatego, bo podobał jej się chłopak z wymiany międzyszkolnej. Teraz ich jedyną szansą komunikacji była gestykulacja.
– Samolot. Wypadek. – Złożyła dłonie w kształt maszyny, po czym skierowała je ku ziemi. – Rozbitkowie. Tam, w lesie.
Kobieta pokiwała szybko głową.
– Avion. My też avion.
Serce Australijki przestało na chwilę bić.
– Nie – wyszeptała, czując gulę w gardle. – Jesteście pozostałymi rozbitkami samolotu? Z jego drugiej części?
Jeszcze sekundę temu myślała, że kobieta mieszkała na wyspie, że była symbolem upragnionego ratunku. Uświadomienie sobie po raz kolejny, że pasażerowie lotu osiemset siedem byli skazani jedynie na siebie, odczuła jak policzek.
– Avion. Oui – odparła, po czym wskazała na las i na pranie. Wyjęła z kosza męskie spodnie oraz koszulę, po czym ponownie wskazała na dżunglę. – Inni. Tam.
Przełknąwszy łzy, Alexis pokiwała głową, po czym wskazała kierunek, z którego przyszła.
– Inni. Tam. Moi ludzie tam – na migi pokazała, by po nich poszły, po czym wszyscy razem dołączyli do rozbitków z drugiej części samolotu. Nie wiadomo, czy Francuzka zrozumiała, o co jej dokładnie chodziło, niemniej zgodnie za nią poszła.
Wdrapanie się w górę nie trwało tak krótko, jak przekoziołkowanie na dół, dlatego nim im się to udało, były zlane potem, a Australijce po raz kolejny zaczęły doskwierać zawroty głowy, przypominając, że nie zażyła tyle snu, ile powinna. Podniosła z ziemi latarkę, po czym włączyła ją z bólem serca. Przez te kilkanaście minut zdążyło się ściemnić i nawet snop sztucznego światła nie mógł przeniknąć ciemności. Stawiały wolno kroki, a milczenie między nimi było uciążliwe. Alexis miała miliony pytań, których nie mogła zadać, ponieważ i tak nie zostałyby zrozumiane. Zastanawiała się, ilu pasażerów drugiej części samolotu ocalało i jak sobie radzili. Czy poczynili próby kontaktu ze światem zewnętrznym? Przyspieszyła kroku, chcąc szybciej poznać odpowiedzi.
Nie było trudno znaleźć jej towarzyszów. Chrapanie kilku osób było idealnie słyszalne na tle panującej w dżungli ciszy. Spali wszyscy, bez wyjątku. Australijka bezlitośnie poświeciła im w twarze, najdłużej kierując latarkę w stronę Conrada. Niektórzy, jak William i Christian, nie spieszyli się ze wstawaniem, inni natomiast gwałtownie się poderwali.
– Nie oglądacie filmów, czy jak? – spytała, szczerze zdumiona.  Jesteście w wielkim, złym lesie. Nie pomyśleliście, że choć jedna osoba powinna pozostać na czatach?
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Williama i mimo że niewiele było widać, jego czerwona twarz odznaczała się na tle ciemności.
– Peut-on aller? – odezwała się czarnoskóra kobieta, ratując chłopaka od publicznego linczu. Było tak ciemno, a inni tak rozespani, że dopiero teraz zwrócili na nią uwagę.
– Kto to jest? – poderwał się Conrad z dźwięczącą w głosie nadzieją.  Ekipa ratunkowa?
– Tak, przyniosła ci czyste ubrania – mruknęła Australijka z przekąsem, zdając sobie jednocześnie sprawę, że była niemiła bez powodu. Ich sylwetki były tak niewyraźnie zarysowane w ciemności, że kosz z praniem mógł się równie dobrze wydawać kilogramami zbędnego tłuszczu. – To jest pasażerka z drugiej części samolotu. Jeśli dobrze zrozumiałam, rozbili się niedaleko. Może ktoś z was mówi po francusku?
– Ja mówię – zadeklarowała Yvette, u której boku znajdował się mały, nieforemny kształt; prawdopodobnie Mia. – Combien d'entre vous est?
– Seize – odparła kobieta, widocznie zadowolona, że ktoś ją rozumiał. – Et vous?
– Quatorze. D'autres sont sur la plage.
Niezrozumiała rozmowa trwała, dopóki Conrad nie odchrząknął znacząco.
– Michelle mówi, że udało im się skonstruować pewnego rodzaju obóz – przetłumaczyła Yvette. – Radzi, żebyśmy jak najszybciej się do niego udali, bo przebywanie z dala od ognia o tej porze jest wysoce niebezpieczne.
Do przodu pchała ich chęć znalezienia stabilizacji. Nie spodziewali się wiele, ale po kilku dniach tułaczki słowo obóz brzmiało jak melodia. Niestety, panujący na wyspie mrok skutecznie utrudniał podróż i nawet dwie zapalone latarki nie pomagały. Alexis ciągle się potykała, jeśli nie o gałęzie, to o Grubasa. Gdy po raz kolejny rozległo się głośne miauknięcie, świadczące o tym, że nadepnęła na jego ogon, perfidnie włożyła kota do plecaka. Teraz miauczał bezustannie.
Ogniska zaczęły majaczyć na horyzoncie, jeszcze zanim minęli wodospad. Australijka popatrzyła na idącą na przodzie Michelle, wierząc, że ta poprowadziła ich inną drogą, ale kobieta wydawała się być równie zaskoczona, co ona. Choć nie potrafiły porozumieć się słownie, wymieniły pełne zdumienia spojrzenia... i chwilę później zostały oślepione blaskiem latarki.
– Hej! Kto idzie? – odezwał się ciemny kształt, który wyrósł przed grupą.
– Michelle – odparła Francuzka uspokajającym tonem i był to szczyt jej możliwości werbalnych. Twarz kobiety została oświetlona na kilka długich sekund, po czym promień przeszedł na oblicza rozbitków.
– A wy co za jedni?
Alexis pokrótce opisała ich historię, czując się coraz bardziej zirytowana skierowanym na jej twarz snopem światła.
– Widzę, że cały czas się wam tu pałętają jacyś obcy, skoro tak traktujecie gości – dodała na zakończenie, przysłaniając oczy.
– Przepraszam – mruknął staruszek, kierując blask latarki w stronę ziemi. – Po prostu ta wyspa jest tak... nieprzewidywalna, że musiałem się upewnić, iż nie jesteście halucynacją. Proszę, proszę, zapraszam w nasze skromne progi.
Przeprowadził ich między dwoma płonącymi ogniskami i choć w całym lesie ciężko było cokolwiek dojrzeć, prowizoryczny obóz rozstawiono wokół największego paleniska, oświetlającego każdy zakamarek. Namioty skonstruowano z kijów, do których przywiązano płachty materiałów; ubrań i koców. Dach jednego z nich stanowiła nawet otworzona walizka, co było dowodem na to, że rozbitkowie drugiej części samolotu mieli zapewniony lepszy start na wyspie. Podczas gdy grupa Alexis miała do dyspozycji jedynie pozostałości z toreb podręcznych, wraz z nimi na ziemię poleciał cały luk bagażowy.
Nim ktokolwiek miał szansę coś powiedzieć, Conrad odłączył się od grupy i zaczął po kolei zaglądać do wszystkich namiotów. Wszyscy ze zdumieniem obserwowali, jak z każdego kolejnego wychodził coraz bardziej załamany.
– Ejże!  zdenerwował się w końcu staruszek, idąc do niego szybkim krokiem.  Co pan robi, przecież wszyscy śpią!
Ale mężczyzna nie słuchał, zatrzymawszy się na dłużej przy jednym z mniejszych namiotów. Powoli pochylił się do przodu, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. Delikatnie potrząsnął śpiącą osobą za ramię.
– Co się...  dobiegł ich kobiecy szept.  Conrad? To naprawdę ty?
Nie miał czasu odpowiedzieć, bo ocucona szatynka rzuciła się na niego w uścisku, przewracając na ziemię.
– Ty żyjesz! O mój Boże, ty naprawdę żyjesz!  jej śmiech przeplatał się ze łzami szczęścia, gdy przytulała go tak, jakby już nigdy nie miała puścić.
– Eliza, moja słodka Eliza – szeptał w jej włosy, gładząc po plecach, a Alexis nie przypuszczała, że tak zgorzkniały człowiek mógł się tak szeroko uśmiechać.
Odwróciła wzrok, czując, że oglądała bardzo intymną scenę. Była w szoku, podobnie jak większość rozbitków. Conrad nie dawał im żadnych podstaw, by sądzić, że nie podróżował sam, a tymczasem okazało się, że przez kilka ostatnich dni żył w przekonaniu, iż stracił żonę. Starzec machnął na nich ręką i odwrócił się do pozostałych, prowadząc nieco bliżej ogniska, pod którym znajdowała się drewniana bela, zapewne pełniąca rolę ławki. 
– Dajmy tej dwójce się sobą nacieszyć  powiedział z pobłażliwym uśmiechem. Przynajmniej oni są szczęśliwi. Muszę przyznać, że straciliśmy nadzieję, iż przeżył ktokolwiek, oprócz nas, więc to naprawdę wielka radość widzieć taką grupę. Może wspólnie uda nam się wymyślić, jak się stąd wydostać.
– Z miłą chęcią – zadeklarowała Yvette, która jako jedyna była w stanie coś z siebie wykrztusić po scenie, która rozegrała się na ich oczach. – Ale może jutro, bo moja córka jest tak śpiąca, że niedługo zemdleje.
– Och, pamiętam cię!   zaśmiał się staruszek, celując w Mię palcem. Dziewczynka się skuliła, chowając za plecami matki.  Ciągle pytałaś, czy nasz samolot się rozbije... No i się dopytałaś. Oczywiście, oczywiście, pewnie wszyscy jesteście bardzo zmęczeni, porozmawiać możemy jutro. Zaraz tu coś wymyślimy...
Niestety niewiele dało się wymyślić, gdy cały obóz spał, a namioty ledwo mieściły obecnych lokatorów. Skończyło się na tym, że wszyscy oprócz Alexis (oraz Conrada i Elizy) położyli się na ziemi, obok ogniska. Nawet Grubas zagrzał tam miejsce, w chwili jej nieuwagi wyskakując z plecaka. Ona natomiast poprosiła o zaprowadzenie jej do ich lidera, by omówić kwestię najważniejszą, a mianowicie przetrwanie. Z każdą kolejną straconą szansą ratunek coraz bardziej się oddalał, stając jedynie pięknym marzeniem. Dobrze było wierzyć, niestety marzenie nie utrzyma ich przy życiu. 
– Stary, ten gbur ma żonę, a ja nie mam nawet dziewczyny. Życie jest niesprawiedliwe – usłyszała, jak William skarżył się Christianowi, gdy odchodziła.
Staruszek żwawym krokiem poprowadził Alexis do zarówno największego, jak i najbardziej starannie wykonanego namiotu, po drodze wyjaśniając funkcjonujący w obozie system zmianowy, dzięki któremu co noc na czatach zostawała choć jedna osoba. Nie do końca słuchała jego trajkotania, zamiast tego podziwiając budowlę, która przed nią wyrosła. Podczas gdy w innych namiotach połączono ze sobą przypadkowe skrawki materiału, tutaj wszystkie pasowały do siebie pod względem kolorystycznym, tworząc piękną, wyglądającą niemal jak dzieło sztuki mozaikę.
– Apollo? Mogę wejść?  zawołał cicho starzec, a gdy nie usłyszał odpowiedzi, odchylił połę materiału.  Apollo?
Oglądając namiot z zewnątrz, odnosiło się wrażenie, że znajdowało się w nim mnóstwo rzeczy, tymczasem namiot był pusty, jeśli nie liczyć zajmującego całą powierzchnię podłogi posłania, składającego się z ręczników, ubrań, a nawet jednej poduszki. Sklepienie było tak wysokie, że Australijka mogła stać wyprostowana. Uczynny staruszek zadeklarował, że pójdzie poszukać właściciela tego apartamentu i wyszedł, zostawiając ją samą. Z westchnieniem ulgi odstawiła ciężki plecak na ziemię i nie mogąc oprzeć się pokusie, sprawdziła, czy pistolet nadal znajdował się na swoim miejscu. Do tej pory nie zdecydowała, co z nim zrobić i choć nie podobało jej się skrywanie sekretu przed pozostałymi, wiedziała, że najbezpieczniejszy będzie przy niej. Ziewnąwszy, przysiadła na posłaniu, które nadal było ciepłe i wgapiła się w stworzoną z materiału ścianę. Porządnie się wystraszyła, gdy ta zaczęła się ruszać, ale okazało się, że to tylko Grubas próbował wtargnąć do środka. Mrucząc ze szczęścia, kot umościł się na poduszce, zaraz obok swojej pani. Nie miała serca go wyganiać, choć wątpiła, by słynnemu Apollinowi spodobała się pełna kłaków pościel. Próbowała wytrwać w pozycji siedzącej, czekając minutę, pięć, dziesięć... Nie wiedzieć kiedy, jej głowa znalazła się obok pyszczka Grubasa. Zasnęła, żegnana zapachem mokrego kota i tuńczyka.

***

Powoli otworzyła oczy, jeszcze nie do końca pamiętając, gdzie się znajdowała. Przypomniawszy sobie wydarzenia kilku ostatnich dni, jęknęła cicho, przewróciła się na drugi bok... i krzyknęła.
– Jeszcze nikt nigdy nie krzyknął na mój widok – powiedział ze zdziwieniem mężczyzna, którego twarz znajdowała się zaledwie kilka centymetrów od jej. Odsunęła się szybko, podnosząc na łokciach. Mężczyzna leżał na posłaniu ze skrzyżowanymi w kostkach nogami, a głowę oparł na dłoni, uśmiechając się szeroko.  Pomyśleć by można, że to ja powinienem wrzeszczeć, znalazłszy obcą osobę w łóżku.
Australijka usiadła i rozejrzała się w poszukiwaniu Grubasa, ale kota nigdzie nie było. Zdrajca.
– Chyba zaczęliśmy znajomość od niewłaściwej strony – wyciągnął rękę blondyn.  Jestem Apollo.
– Niech zgadnę – przetarła oczy, powstrzymując ziewnięcie.  Twoi rodzice to Zeus i Hera?
– Nie – zaprzeczył ze zdziwieniem w głosie.  Moi rodzice to Zeus i Leto.
Pokiwała głową, przeżuwając jego słowa. Z początku myślała, że żartuje, ale jego mina była całkowicie poważna. Naprawdę uważał się za boga. Może i nie wyglądał źle, ale bez przesady, to już szczyt samouwielbienia. Kiedyś omawiali na studiach przypadek kobiety, która uważała się za reinkarnację Marilyn Monroe i myślała, że z psychiką człowieka nie mogło być gorzej. A jednak.
– Ja jestem Alexis – przedstawiła się, ściskając jego dłoń.  Niestety nie mam boskich rodziców.
Zaśmiał się, jakby powiedziała coś zabawnego. Podniósł się do pozycji siedzącej i przeczesał palcami włosy, czyniąc je jeszcze bardziej roztrzepanymi, niż przed chwilą. 
– A więc, Alexis-bez-boskich-rodziców... co cię sprowadza do mojego łóżka?
Powiedziała mu to samo, co poprzedniego wieczoru opowiedziała staruszkowi, jednocześnie nie mogąc uwierzyć, że mający problemy z tożsamością mężczyzna mógł zyskać zaufanie rozbitków i zostać ich liderem. Cały czas, gdy mówiła, uważnie słuchał, spoglądając jej prosto w oczy.
– Muszę się dostać z powrotem na plażę – zakończyła, dzielnie wytrzymując jego spojrzenie.  Została tam połowa moich ludzi.
Bez zbędnych pytań, wstał i podał jej rękę.
– W takim razie chodźmy.
Zanim zdążyła zaprotestować, już wyciągnął ją na zewnątrz. Została powitana przez radosne okrzyki towarzyszy oraz zaciekawione spojrzenia rozbitków drugiej części samolotu. Słońce chyliło się ku zachodowi, co znaczyło, że musiała przespać kilkanaście godzin, ale sądząc po rozczochranych włosach jej znajomych, nie była jedyna. Znajdującą się przy ognisku belę okupowało kilkanaście osób, w tym wcinający coś, co podejrzanie przypominało liście, staruszek. Najbardziej dziwił jednak panujący w obozie przyjazny i wesoły nastrój, niemal jakby wszyscy wierzyli, że byli na wakacjach.
– Cześć, Apollo!
– Jak było na polowaniu?
– Bosko – odparł mężczyzna z krzywym uśmiechem, odwracając się w stronę zaczepiających go mężczyzn. Trudno było nie zauważyć, że był bardzo radosnym człowiekiem i zapewne to właśnie pozytywne nastawienie do życia zapewniło mu sympatię i zaufanie rozbitków. Nie macie może ochoty wybrać się na plażę?
Alexis już otworzyła usta, by zwrócić uwagę na to, że nie mają pojęcia, jak na nią trafić, gdy ktoś wziął ją pod ramię.
– Masz chwilę?  spytał Christian i nie czekając na odpowiedź, pociągnął w stronę Williama. Odwróciła głowę, ale wokół Apolla zebrała się już grupa kilku rozbitków i mężczyzna zapewne nawet nie zauważył jej zniknięcia.
– O co chodzi?  spytała, podejrzewając, że było to coś związanego z chorobą rudzielca. Chłopaki wymienili spojrzenia.
– William ma pamięć fotograficzną, co znaczy, że idealnie zapamiętuje wszelkie detale. Pamięta linijkę każdej przeczytanej książki, nagłówki gazet sprzed kilku lat, oblicza osób mijanych na ulicy – wyliczył Christian, a przyjaciel mu potakiwał. – Pamięta twarz każdego ze stu czterech pasażerów samolotu.
– No i?  ponagliła Australijka.
William rzucił ukradkowe spojrzenie w stronę blondyna, który teraz żywo gestykulował, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha.
– Jestem pewien, że Apolla wśród nich nie było.

_____________________________

Wróciłam! Wiem, że minęło mnóstwo czasu i że obiecywałam, iż dodam coś zaraz po maturach, ale... w zasadzie nie mam żadnego usprawiedliwienia, poza tym najprostszym, że nie miałam weny. I nawet kiedy bardzo chciałam coś napisać, kończyło się jak zwykle, czyli pustą stroną w Wordzie i wyrzucanym przez zęby przekleństwem. Ale złe czasy się skończyły, a ja odnalazłam zapał do pisania i teraz mam nadzieję dodawać rozdziały już regularnie. Za bardzo polubiłam tę historię, by ją porzucić. Ze strony prywatnej, dziękuję Wam bardzo za trzymanie za mnie kciuków - zaowocowało, ponieważ udało mi się dostać na wymarzone studia <3
Jeśli mam u kogoś zaległości, piszcie. Wiem, że ostatnio trochę zaniedbałam blogosferę, ale od teraz wracam już na dobre (:

Rozbitkowie